O dietach wiemy coraz więcej, ale wciąż nie potrafimy dobrze jeść. Z jednej strony mamy dostęp do tysięcy poradników, aplikacji i influencerów od „zdrowego stylu życia”, z drugiej – statystyki dotyczące chorób dietozależnych i nadwagi w Polsce pozostają niepokojąco wysokie. Dlaczego wciąż sięgamy po to, co nam szkodzi? I jak odzyskać kontrolę nad tym, co trafia na nasz talerz?
Co naprawdę wpływa na nasze wybory żywieniowe
W rozmowie z WellBeStudio.pl Sebastian Dzuła – dietetyk, edukator i praktyk – mówi wprost o tym, co naprawdę wpływa na nasze wybory żywieniowe, dlaczego zdrowe jedzenie zaczyna się w głowie, a nie w kuchni oraz które modne trendy warto dziś traktować z dużą ostrożnością.
Jak oceniasz aktualny stan świadomości żywieniowej w Polsce?
Świadomość rośnie, ale nadal kuleje w zakresie praktyki. Coraz więcej osób zna pojęcia jak „insulinooporność” czy „mikrobiota”, ale nie umie tego przełożyć na zawartość talerza. W dużych miastach widać postęp, na wsiach królują schematy pokoleniowe – „zawsze tak jedliśmy, to musi być dobrze”.
Problemem nie jest brak dostępu do wiedzy, tylko chaos informacyjny i brak filtrów do jej oceny. Ludzie często szukają prostych odpowiedzi, a żywienie to złożony temat, który nie mieści się w nagłówku na Instagramie. Brakuje też edukacji systemowej – tej spokojnej, bez ideologii i straszenia.
Jakie nawyki żywieniowe najbardziej „ciągną nas w dół” jako społeczeństwo? Co jest największym grzechem żywieniowym Polaków?
Zdecydowanie zajadanie emocji i nieumiejętność planowania posiłków. Jemy to, co jest pod ręką – najczęściej coś słodkiego lub słonego, bo szybkie i dostępne. Do tego dochodzi nagradzanie się jedzeniem – „zasłużyłem na pizzę, bo miałem ciężki dzień”.
Polacy wciąż myślą, że zdrowa dieta to reżim, a nie styl życia, który może być elastyczny. Największym grzechem jest ślepa wiara w marketing – wystarczy hasło „fit” lub „bez cukru” i produkt trafia do koszyka. Nikt nie sprawdza, co jest w składzie – a potem zdziwienie, że coś niby „zdrowego” pogarsza samopoczucie.
Polska młodzież i dzieci na tle Europy – otyłość, nadwaga, problemy metaboliczne. Co robimy źle jako społeczeństwo?
Skupiamy się na tym, że dzieci piją energetyki – i słusznie, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Większą krzywdę robi to, co jedzą w fast foodach i kto im to reklamuje – influencerzy z milionowymi zasięgami, pokazujący „cheat meale” jako lifestyle. Problem zaczyna się dużo wcześniej – od przetworzonej żywności w domu i braku wzorców.
Edukacja żywieniowa w szkołach to żart – dzieci uczą się, że tylko jedzenie 5 posiłków jest zdrowe, a cukier z miodu to nie cukier. Do tego dochodzi brak ruchu i siedzenie z telefonem – aktywność dzieci z natury zawsze była wysoka, a teraz ten trend jest dosłownie, przerażający. A potem mamy 12-latka z glukozą na czczo powyżej 100 i nikt nie wie, o co chodzi.
W swojej praktyce często spotykasz się z chorobami dietozależnymi. Które z nich uważasz dziś za największe wyzwanie – i dlaczego?
Zdecydowanie największym wyzwaniem są choroby sercowo-naczyniowe – bo to wciąż główna przyczyna zgonów w Polsce i w Europie. Mówimy o ponad 40% wszystkich zgonów – i często są to zgony, którym można było zapobiec odpowiednim stylem życia.
Drugim problemem, który mocno bagatelizujemy, jest anemia z niedoboru żelaza – dotyczy nawet co drugiej kobiety. A to nie tylko „zmęczenie” – niski poziom ferrytyny wpływa na funkcjonowanie tarczycy, odporność, zdolność koncentracji i jakość życia.
Coraz częściej widzę też insulinooporność i przewlekłe stany zapalne, które rozwijają się latami i nie dają jednoznacznych objawów. Problem w tym, że te choroby są wieloczynnikowe – nie naprawia się ich jedną pigułką, tylko zmianą całego systemu: jedzenia, snu, stresu i aktywności.
Czy leczenie dietą może być równie skuteczne jak farmakoterapia w niektórych przypadkach chorób przewlekłych?
Tak, ale działa inaczej – na innych poziomach. Farmakoterapia często wycisza objawy lub działa bezpośrednio na mechanizm biochemiczny, ale nie zmienia przyczyny. Dieta z kolei działa wolniej, ale głębiej – wpływa na poziom zapalny, mikrobiotę, insulinowrażliwość, stres oksydacyjny. To nie jest mniej skuteczne – to po prostu inny rodzaj skuteczności. W niektórych przypadkach dieta może zmniejszyć potrzebę leków, ale kluczem jest działanie z wyprzedzeniem. Niestety pacjenci najczęściej trafiają po „planie B” – kiedy leki już nie wystarczają.
Coraz więcej mówi się o wpływie stanów zapalnych na zdrowie psychiczne – jaką rolę odgrywa tu dieta?
Dieta może być czynnikiem zapalnym albo przeciwzapalnym – i to w dosłownym, fizjologicznym sensie. Produkty wysokoprzetworzone, bogate w tłuszcze trans i cukry proste zwiększają stan zapalny, który zaburza pracę osi mózg–jelita. Niedobory też odgrywają ogromną rolę – żelazo, witamina D, kwas foliowy czy witaminy z grupy B są absolutnie kluczowe.
Badania pokazują, że niski poziom B12 i folianów jest powiązany z wyższym ryzykiem depresji, szczególnie u kobiet. Żelazo wpływa na syntezę dopaminy i noradrenaliny – jego brak to zmęczenie, ale też spadek motywacji i nastroju. Dieta to nie tylko kalorie – to narzędzie do regulacji emocji, neuroprzekaźników i stresu biologicznego.
Co sądzisz o trendzie tzw. „żywienia intuicyjnego”? Czy to rozwiązanie dla każdego?
To dobry kierunek, ale zły punkt startu dla większości. Jeśli ktoś przez lata jadł kompulsywnie, pod wpływem emocji, to jego intuicja jest zafałszowana przez nawyki i hormony. Intuicyjne jedzenie wymaga najpierw odbudowy podstaw: sytości, rytmu dobowego, reakcji głodu. To jak uczenie się jazdy samochodem bez prawa jazdy – kusząca wizja, ale potrzeba przygotowania.
Widzę sens w tym podejściu, ale dopiero jako etap pośredni – po ustabilizowaniu podstaw. Intuicja działa wtedy, gdy ciało jest przynajmniej wstępnie przygotowane – a nie wtedy, gdy insulina czy inne hormony dosłownie wariują i mogą nami sterować.
Jakie są największe psychologiczne blokady, które uniemożliwiają ludziom trwałą zmianę nawyków żywieniowych?
Najczęściej to perfekcjonizm – przekonanie, że jak nie zrobię 100%, to nie warto w ogóle. Drugim problemem jest oczekiwanie szybkich efektów – jeśli w tydzień nie ma -3 kg, to rezygnacja. Ludzie nie są uczeni elastyczności – a ta jest kluczem do długofalowej zmiany.
Dochodzi też aspekt emocjonalny: jedzenie to sposób na regulację stresu, więc trudno z tego zrezygnować bez alternatyw. W tle często siedzi też niska samoocena – „i tak nie dam rady, więc po co próbować”. Trwała zmiana wymaga cierpliwości, ale też pracy nad głową – bez tego nawet najlepszy jadłospis się rozpadnie.
Jak rozróżnić realne wsparcie dietetyczne od pseudonaukowych porad krążących w mediach społecznościowych?
Prawdziwa wiedza nie boi się pytań i tłumaczenia mechanizmów. Jeśli ktoś coś „zabrania”, „detoksykuje” albo „oczyszcza jelita” – to już jest czerwona flaga. Realny dietetyk pokaże zależności, badania, możliwe warianty i efekty uboczne. Pseudonauka bazuje na emocji – strachu, nadziei, szoku – a nie na faktach.
Jeśli ktoś mówi „nie jedz glutenu” bez celiakii, ale nie potrafi wyjaśnić mechanizmu, to nie jest wsparcie – to marketing. Klucz to zadawać pytania: „dlaczego?”, „na jakiej podstawie?”, „co mówi literatura?” – i oczekiwać konkretnych odpowiedzi.
Jakie trendy dietetyczne obserwujesz obecnie z niepokojem?
Demonizacja pojedynczych składników – jakby cukier, gluten czy mleko były winne wszystkiego. Z drugiej strony – idealizowanie „superfoods” i suplementów, jakby wystarczyło dodać spirulinę do śniadania i wszystko się naprawi.
Niepokoi mnie też traktowanie jedzenia jak farmakologii – z precyzją do grama, bez kontekstu stylu życia i relacji z jedzeniem. Do tego dochodzi trend przesadnego biohackingu – gdzie jedzenie przestaje być pożywieniem, a staje się projektem do zarządzania. Ludzie są zmęczeni skrajnościami, a jednocześnie coraz bardziej się w nie wpędzają. A przecież najtrudniejsze i najbardziej skuteczne jest to, co… umiarkowane.














Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *